Jako dziennikarz obserwuję Estrady Folkloru w naszym regionie od ponad 30 lat, więc widzę, co w działalności zespołów pieśni i tańca oraz kapel ludowych jest stałe i piękne, co się zmienia i którym osobom to zawdzięczamy. Wśród wykonawców są ludzie bardzo dojrzali, którzy odczuwają naturalną potrzebę pielęgnowania tradycji swych rodziców lub dziadków. Są też ich dzieci i wnukowie, którzy dali się namówić na „przygodę z folklorem” i… jakoś zostali na dłużej. Są zespoły-instytucje, których instruktorzy przez lata wychowują kolejne pokolenia muzyków, śpiewaków i tancerzy, tworząc grupy dziecięce, młodzieżowe i czasem również starsze, jeśli ich członkowie nie porozjeżdżają się na studia do większych miast.
Odkrycie z Kociny
Od pewnego czasu obserwuję również pracę młodych ludzi, którzy całkowicie świadomie zwracają się w stronę kultury ludowej, szukając w niej nie tylko inspiracji, ale także radości życia, czyniąc z folkloru podstawę swej działalności nie tylko hobbystycznej, ale także zawodowej. Z wielką radością „odkryłem” dla siebie kilka lat temu Zespół i Kapelę z Kociny. Tworzące je małżeństwo Anna i Krzysztof Rospondkowie zamieszkali we wsi Kocina, położonej na samym południowym krańcu województwa wielkopolskiego, na pograniczu Wielkopolski i Dolnego Śląska. Krzysiek rzeczywiście interesował się muzyką ludową od dawna, ale Ania wcześniej zajmowała się na przykład tańcem współczesnym. Teraz oboje nie tylko grają i śpiewają, ale także tworzą instrumenty, poznają tradycyjne rękodzieło, ludową sztukę, reprezentują nasz region na prestiżowych przeglądach, a w swojej miejscowości przywrócili wiele tradycji i organizują dużo imprez kulturalnych, nie tylko czysto folklorystycznych. To dzięki nim zrozumiałem, że tradycyjna pieśń ludowa to nie tylko przaśne piosenki i weselne przyśpiewki, ale także melancholijne utwory opowiadające o ważnych życiowych wydarzeniach i towarzyszących im emocjach, wykonywane a’capella lub z towarzyszeniem prostych instrumentów, których dźwięk trafia prosto w serce.
Odkrycie spod Poznania
Rzucali się w oczy od pierwszego momentu, gdy pojawili się przy estradzie w Brzezinach, gdzie w miniony weekend odbywała się dwudniowa Biesiada Folkloru Ziemi Kaliskiej. Na tego typu przeglądach nie brakuje przedstawicieli wszystkich pokoleń, ale chyba po raz pierwszy przyjechała formacja, którą tworzą trzej młodzi mężczyźni – odziani w proste stroje, niezdradzające jakiejkolwiek regionalnej przynależności, ale swymi twarzami z modnymi brodami oraz (jeden z nich) kolczykami i tunelami w uszach zdradzający „wielkomiejskość”. Zanim wkroczyli na estradę zdążyli poznać wszystkich. Z wielkim zainteresowaniem dyskutowali z muzykantami o ich instrumentach, z namaszczeniem dotykali poszczególne elementy ludowych strojów, zwłaszcza te zdradzające misterną ręczną robotę – byli w środku tej muzycznej, południowowielkopolskiej rodziny od samego rana, choć ich występ przewidziany był na popołudnie i zostali niemal do końca przeglądu.
Jak się okazało, jako kapela „Gołoborze” funkcjonują dopiero od roku i każdy z nich „wniósł” do tej formacji nieco odmienne doświadczenia życiowe i zawodowe.
Dawcą idei był skrzypek Mateusz Raszewski, który z rozbrajającą szczerością przyznaje, że nigdy wcześniej nie uczył się gry na skrzypcach. Naukę rozpoczął trzy i pół roku temu na ekspresowym kursie u Jana Gacy, ludowego skrzypka z Radomszczyzny, który zmarł w roku 2013. Skrzypce wykonał sam, a jednocześnie powołał do życia pracownię dawnych instrumentów, reaktywując – jak się wkrótce okazało – rodzinną tradycję sprzed ponad wieku. Po pradziadku zostały jedynie stare narzędzia i – być może – miłość do tego fachu, która dość szybko przeistoczyła się z hobbystycznego zajęcia pochłaniającego czas i pieniądze w małą firmę, do której klienci teraz ustawiają się w kolejce. Jako twórca instrumentów i artysta jest self-made-manem, ale jego zdaniem w muzyce tradycyjnej jedynie samouctwo się sprawdza. Przecież dawni muzykanci nie kupowali instrumentów w sklepach, tylko „strugali” je sami, a muzyczna edukacja w szkołach mogłaby w tym wykonawstwie zabić autentyczność, która jest w nim na wagę złota.
Grający na basie Marcin Małecki związany jest jednocześnie z innymi grupami muzycznymi. Gra folklor miejski wraz z formacją „Niesamowita sprawa” oraz wkrótce reaktywuje punkową formację „Padlina Szarika”. Jednocześnie zajmuje się również technikami masażu dźwiękiem, używając mis i gongów. Gdy usłyszał Mateusza i jego kolegę grających w duecie, ujęła go prostota i głębia tej muzyki, dlatego zaoferował swój udział. Zapytawszy, jaki instrument można byłoby objąć w kapeli, dostał do rąk basy, najpierw dwu-, a później trzystrunowe, wzorowane na instrumencie z Ołoboku.
Piotr Rogaliński, który gra w kapeli na barabanie, zajmuje się szeroko pojętymi plastyką i teatrem. Prowadzi warsztaty zarówno z dziećmi, jak i dorosłymi oraz z osobami niepełnosprawnymi. Żartuje, że „Gołoborze” było mu pisane, bo mieszka obecnie w podpoznańskim Borówcu, czyli w borze. Między innym tam Piotr tworzy spektakle, przy których wykorzystywana jest muzyka grana na żywo, na tradycyjnych instrumentach. Zaproszenie Mateusza Raszewskiego z wykładem o tworzeniu basów zaowocowało przed rokiem współpracą pod szyldem „Gołoborza” i wspólnym odkrywaniem tego, co im „w duszy gra”.
Odkrycie Leona
Jak to się stało, że trzej panowie spod Poznania grają – jak to mówią – „kaliskie melodyjki”? Otóż śmierć skrzypka Jana Gacy zmusiła Mateusza do dalszych poszukiwań repertuarowych. Usłyszał, że w Wielkopolsce już nie ma skrzypków, ale nie dając temu wiary, wziąwszy chlebak i rejestrator dźwięku, wsiadł na skuter i wyruszył w podróż po regionie. Już pierwszego dnia spotkał Leona Lewandowskiego z Brzezin – ostatniego weselnego skrzypka, urodzonego jeszcze przed wojną. Znalazł nie tylko wspaniałego człowieka i „kopalnię melodii”, ale także tę część tradycji, której chciał się poświęcić, czyli muzykę z Wielkopolski, jak na razie tę z okolic Kalisza. I jeszcze jedno: jest to materiał muzyczny, który można wykonywać w podstawowym składzie skrzypce-bas-bęben, na którym Mateuszowi najbardziej zależało.
Przyjechali na przegląd w Brzezinach, bo czują się częścią tej muzycznej tradycji, a ponadto na tej samej scenie prezentował się Leon Lewandowski. Najprawdopodobniej nie czują się zespołem folklorystycznym, nie stroją się w odświętne, bogato zdobione spodnie, koszule czy kamizele. Zapytali Leona, jak on ubierał się, gdy szedł grać na wesele czy zabawę. Ano, elegancko: w garnitur i „maciejówkę”, czyli czapkę z daszkiem. Gołoborze gra melodie ludowe, bo czuje w nich siłę i autentyczność. Gra z serca. To jest - jakby to powiedział Marcin Małecki - nietemperowana, agresywno-sentymentalna, pełna niekończących się improwizacji, rdzenna i rodzima muzyka, która pozwala wrócić na „własne podwórko”. Częściej chłopaków z Gołoborza spotkacie na potańcówce niż na festiwalu, i nie pozwolą wam zejść z parkietu czy klepiska aż do rana. Ale konfrontacji ze znawcami nie unikają – na Biesiadzie Folkloru Ziemi Kaliskiej w kategorii kapel ludowych zdobyli II miejsce. Zadaniem jurorów lepsza była Kapela z Brzezin, ale – co ciekawe – to muzycy z grających od wielu lat zespołów przychodzili do „gołoborzan”, by przyjrzeć się ich instrumentom… i poradzić się na przykład z jakiego włosia skorzystać, by smyki były tak wytrzymałe jak u nich.
Robert Kuciński, fot. autor
Napisz komentarz
Komentarze