czwartek, 3 października 2024 06:33
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Maestro, który nienawidził grać

– Ja wchodziłem na drugie krzesło i, śpiewając coś zupełnie innego, machałem nad nią rękoma, bo chciałem być wspaniałym dyrygentem. Tak to się zaczęło. O początkach artystycznej pracy, muzyce, działalności w Wałbrzychu i wspomnieniach związanych z Kaliszem z dyrygentem Józefem Wiłkomirskim rozmawiał na początku 2015 roku Juliusz Kowalczyk. Wywiad przypominamy w 94. urodziny maestro Wiłkomirskiego.
Maestro, który nienawidził grać

Urodził się pan w Kaliszu, chociaż spędził tu tylko kilka miesięcy życia. Ale to w tym mieście podobno zadecydowała się pana przyszłość. Ucieczka od wiolonczeli była w ogóle możliwa?

Nie. Z tym wiąże się rodzinna legenda. Podobno kiedy jeszcze moja matka leżała ze mną w szpitalu, przyszedł do nas ojciec. Stanął, popatrzył, wyciągnął rękę i palcem wskazał na mnie – wówczas parodniowe dziecko – i powiedział głośno: A on będzie grał na wiolonczeli. Wobec tego, kiedy miałem już trochę więcej latek, to ojciec kupił malutką wiolonczelę, tzw. ćwiartkę, taki malutki stołeczek i już musiałem grać. Nienawidziłem tego, taka jest prawda.

Ale życie pokazało, że został pan wspaniałym dyrygentem.
Dyrygentem. Czy wspaniałym to dyskusyjne. Miałem wtedy 15 lat, kiedy zacząłem pracować zarobkowo i przestałem dopiero, jak miałem lat 79. Z przerwą tylko na okres powstania i czas spędzony w obozie. Podczas okupacji zarabiałem, grając na wiolonczeli w rewiach, kawiarniach, restauracjach. Najpierw musiałem w Warszawie utrzymywać swoją młodszą siostrę, a potem, kiedy ożeniłem się po raz pierwszy, całą rodzinę. Dopiero w czerwcu roku 1950, kiedy uzyskałem dyplom dyrygencki, przestałem grać na wiolonczeli. Zacząłem zarabiać jako dyrygent.

Czy był jakiś przełomowy moment, kiedy stwierdził pan, że jednak dyrygentura to jest właściwa droga? Czy może decyzja ta rodziła się przez dłuższy czas?
Byliśmy jeszcze dziećmi. Ja miałem wtedy dziesięć lat, moja siostra Wanda siedem. O ile pamiętam nie bardzo lubiła grać na skrzypcach, podobnie jak ja na wiolonczeli. Chciała być pianistką. Wobec tego, kiedy ojciec wychodził popołudniami na lekcje, Wanda siadała na krześle przy stole i, śpiewając jakieś utwory, uderzała rączkami w ten „fortepian”, jak wspaniała pianistka. Ja wchodziłem na drugie krzesło i, śpiewając coś zupełnie innego, machałem nad nią rękoma, bo chciałem być wspaniałym dyrygentem. Tak to się zaczęło. Wanda przestała grać na fortepianie i została skrzypaczką, a ja jednak odłożyłem wiolonczelę i zostałem dyrygentem.

A czy takim życiowym przełomem był też rok 1978, kiedy poproszono pana o próbę założenia w Wałbrzychu filharmonii?
Ująłbym to nieco inaczej. Miałem trzydzieści jeden lat, kiedy zostałem mianowany przez ministra dyrektorem Państwowej Filharmonii w Szczecinie. Byłem najmłodszy spośród wszystkich dyrektorów w polskich filharmoniach. Uznano widocznie, że jestem na tyle dobrym dyrygentem, że poradzę sobie w Szczecinie. Byłem tam dyrektorem czternaście lat i potem dopiero jesienią 1977 roku dostałem propozycję założenia małej orkiestry kameralnej w Wałbrzychu, ponieważ wtedy miasto zostało stolicą województwa. Ja przyjechałem na rozmowę i powiedziałem, że mnie zupełnie nie interesuje zorganizowanie kilkunastoosobowego zespołu kameralnego. Bo albo zrobimy wielką filharmonię z wielką orkiestrą symfoniczną, z rozległym działaniem umuzykalniającym dzieci i młodzież, albo ja do Wałbrzycha nie przyjeżdżam. Tutejsze władze, trzeba im to zapisać na plus, zgodziły się. Przyjęły moje warunki. I rzeczywiście w 1978 roku, w listopadzie, odbył się pierwszy koncert – inauguracja nowej instytucji muzycznej do dzisiaj, odpukać, funkcjonującej. Przeszkód na miejscu, w Wałbrzychu, jak i po sąsiedzku we Wrocławiu – bo to przecież konkurencja – oraz w Warszawie było wiele. W Wałbrzychu? A po co w Wałbrzychu filharmonia, dziwiono się. Pamiętam te reakcje. Ale tu był pierwszy sekretarz KW, który miał wiele do powiedzenia i jak on powiedział, że będzie filharmonia, to była. Bo nawet ówczesny minister, będący jednocześnie wicepremierem, był przeciwko. Mówił mi: No nie, towarzyszu dyrektorze, nie róbcie tej filharmonii. Ministerstwo przyznało cztery, dosłownie cztery etaty. I przyjechał tu wiceminister z jakiejś innej okazji i w rozmowie ze mną zapytał, ile ja mam w tej zakładanej przeze mnie filharmonii etatów. Ja mu mówię, że około stu. Minister na to, że dostałem od nich cztery. A ja przecież o tym wiem. Postraszył mnie, że zapłacę karę za przekroczenie funduszu osobowego płac. Wtedy mu odpowiedziałem: Wiem, panie ministrze, wkalkulowałem to w moją pensję. Ja pamiętam takie rozmowy. I to faktycznie uważam za przełomowe, co mówię z całą odpowiedzialnością. Gdzieś w historii polskiej muzyki jest i będzie zapisane, że Józef Wiłkomirski w roku 1978 założył nową filharmonię.



Tak jak pan wspomniał, nie byłoby filharmonii w Wałbrzychu, gdyby nie przychylność władz. Przez jakiś czas był pan radnym, więc była okazja do przyjrzenia się kulturze także z perspektywy władz miasta. Czy pana zdaniem funkcjonowanie instytucji kultury bez przychylności samorządu jest w ogóle możliwe?

Jest możliwe, ale wtedy byłby to taki byt kulawy. Otóż prawda jest taka, że jeśli filharmonia czy teatr dramatyczny, czy muzeum jest miejskie, to automatycznie jest uzależnione od tego, co chciałby prezydent jako gospodarz. A prezydent też jest uzależniony od rady miejskiej. Rajcy natomiast są rozmaici. Ja radnym zostałem po transformacji, w 1990 roku i byłem nim dwie kadencje, po czym podziękowałem. Wtedy zaczynały się nowe rządy i pojawił się niebawem pan Balcerowicz, który za jednym zamachem zabrał wszystkim kulturalnym instytucjom w całej Polsce jedną trzecią dotacji, czyli uniemożliwił funkcjonowanie kultury w skali kraju. I wtedy to samorządy uratowały te instytucje. Pamiętam, że w grudniu któregoś roku wielki, cudowny Teatr Stary w Krakowie, przecież teatr-pomnik, nie dał ani jednego przedstawienia, bo nie miał funduszy. To są fakty. Ja w tamtych czasach byłem radnym i wywalczyłem mecenat miasta Wałbrzycha nad tutejszą kulturą i te brakujące pieniądze przypłynęły właśnie od miasta. Awantura była jednak  straszna. Ówczesny wiceprezydent powiedział, że kultura tylko wyciąga ręce po pieniądze. A ja mu powiedziałem: Nie, panie prezydencie – my nie wyciągamy ręki po pieniądze, tylko my dajemy wam sztukę. A wy za to skromnie nas opłacacie. Ale udało się jakoś ten najgorszy okres reform przetrwać. Przyznaję, że dopóki ja byłem dyrektorem filharmonii, to nie mogłem złego słowa powiedzieć o samorządach. Najpierw to była opieka miasta, potem podlegaliśmy urzędowi marszałkowskiemu – też można było się dogadać i zdobyć czasem dodatkowe pieniądze. Kasy oczywiście było zawsze za mało, pensje były zawsze za niskie, ale przynajmniej można było realizować jakąś politykę repertuarową.

Rada Miejska Kalisza 2015 rok ustanowiła Rokiem Rodziny Wiłkomirskich. To chyba miło słyszeć, że miasto jeszcze o Wiłkomirskich pamięta i chce ich w ten sposób uczcić?

Dla mnie najbardziej istotne jest to, co dzieje się w tej chwili. Cieszę się, że ludzie jeszcze pamiętają, że kiedyś mój ojciec coś temu miastu dał. Był nauczycielem, dyrektorem szkoły, organizował koncerty. Wiem, że kiedyś wystawił requiem Mozarta. Naprawdę mnóstwo rzeczy zrobił. I to powinno być utrwalone oraz związane z jego imieniem i nazwiskiem. Dla mnie to jest cenne. Z drugiej jednak strony pamiętam, jak zaczynałem być dyrygentem, to mówiono: aha, to pan jest bratem tego Kazimierza Wiłkomirskiego? Czasami dostawałem na niego adresowane listy, bo był on już znany. Był dyrektorem, rektorem uczelni, mnie zastępował ojca w czasie okupacji. To wszystko jest prawdą. Ale z perspektywy dziesięcioleci mogę powiedzieć, że to wszystko mnie drażniło. Ja już chciałem stanąć na własnych nogach. Potem Wanda stała się sławna, wtedy pytali mnie, czy jestem jakimś jej krewnym. Mówiłem, przestańcie mówić o rodzinie. Każdy z nas pracuje na siebie. Ja sobie nie przypisuję zasług mojej rodziny. Pracuj sam, bracie! Mów, co ty zrobiłeś dla tego kraju, dla tego miasta i ludzi.

Dziękuję za rozmowę.

Źródło: kalisz.pl, Rozmowa z miesięcznika społeczno-kulturalnego Kalisia Nowa nr 1,2,3/182/2015, zdjęcia: Jakub Seydak, Juliusz Kowalczyk


Podziel się
Oceń

Napisz komentarz
Komentarze
Reklama
Reklama
Reklama
zachmurzenie duże

Temperatura: 10°CMiasto: Kalisz

Ciśnienie: 1008 hPa
Wiatr: 12 km/h

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
OPERATOR MASZYN (tokarz, szlifierz, frezer) OPERATOR MASZYN (tokarz, szlifierz, frezer) Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego "PZL-KALISZ" S.A. zatrudni pracownika na stanowisko: OPERATOR MASZYN (tokarz, szlifierz, frezer) Do zadań pracownika będzie należeć: Realizacja zadań zgodnie z dokumentacją techniczną Obsługa obrabiarek skrawających Kontrola detali przy użyciu narzędzi pomiarowych Przestrzeganie procedur jakościowych i zasad BHP Od kandydatów oczekujemy: Wykształcenie techniczne Umiejętność pracy z dokumentacją techniczną Praktyczna znajomość przyrządów i metod pomiarowych Znajomość podstaw obróbki skrawaniem Mile widziane doświadczenie na podobnym stanowisku Nastawienie na wysoką jakość pracy Gotowość do pracy zmianowej W zamian oferujemy: Wdrożenie do pracy Stabilne zatrudnienie na podstawie umowy o pracę Długoterminowe perspektywy Satysfakcjonującą pracę w przyjaznej atmosferze Pakiet socjalny Rodzaj umowy o pracę: umowa o pracę Aplikację można składać osobiście w siedzibie firmy: WSK "PZL-KALISZ" S.A. ul. Częstochowska 140, 62-800 Kalisz lub przesłać na e-mail: [email protected] W aplikacji prosimy o umieszczenie klauzuli: Na podstawie art. 7 ust. 1 Rozporządzenia Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (Oz. Urz. UE.L Nr 119, str. 1), dalej "ROOD": oświadczam, iż wyrażam zgodę na przetwarzanie przez Wytwórnię Sprzętu Komunikacyjnego"PZL-KALISZ" S.A. z siedzibą w Kaliszu (62-800) przy ul. Częstochowskiej 140, zwaną dalej WSK "PZL-KALISZ" S.A., moich danych osobowych zawartych w aplikacji w celu rekrutacji na stanowisko: PRACOWNIK PRODUKCYJNY