Do obozu koncentracyjnego w Dachau trafiło 4 tysiące duchownych. Dnia wyzwolenia przez wojska amerykańskie doczekało zaledwie 850. To oni przez lata pielgrzymowali do świętego Józefa Kaliskiego, by dziękować za ocalenie życia i siłę, którą otrzymali w najgorszych dniach swego życia. 65 lat po wyzwoleniu obozu, czyli w 2010 roku, do Kalisza przyjechało dwóch z kilku żyjących jeszcze księży dachauczyków. Ksiądz Tadeusz Kosecki z Gdyni i ksiądz Leon Stepniak z Kościana, który wtedy tak wspominał moment kiedy trafił do obozu. - To było zaledwie kilka miesięcy po przyjęciu prze zemnie święceń kapłańskich 3 czerwca 1939 roku. Zacząłem posługę kapłańską w Kłębowie (powiat wolsztyński). 27 stycznia, to był bardzo mroźny poranek, szykowałem się do odprawienia mszy świętej. Wtedy do wikariatu wtargnęło dwóch niemieckich policjantów z imiennym nakazem aresztowania. Najprawdopodobniej podejrzewali mnie o współpracę z podziemiem.
Ten dokument ks. Leon Stępniak zachował. Z bagażem w ręku, który pozwolono mu zabrać stawił się w Urzędzie Policji w Wolsztynie. Kilka dni później trafił do klasztoru benedyktynów w Lubiniu, który przekształcono na areszt. Był najmłodszym spośród kilkudziesięciu przebywających tam duchownych. Zaczął uczyć się niemieckiego, który już w Dachau okazał się bardzo przydatny. Do Monachium, razem z innymi duchownymi, dojechał 24 maja 1940 roku. - Starsi księża od razu wiedzieli, że kolejny przystanek to KL Dachau. Hitler zbudował go w latach 30-tych, by niszczyć tam swych wrogów. 2 sierpnia razem z 15 innymi duchownymi wywieziono mnie do kamieniołomów w Gusen. Pracowaliśmy po 12 godzin. Warunków nie da się opisać słowami. Człowiek w obozie jest numerem, który dopóki pracuje i ma siłę jest narzędziem do morderczej pracy. Jeśli nie, umiera. Mnie udało się przeżyć. Dlaczego? To jest dla mnie zagadka życia. Każdy dzień powierzaliśmy Bogu i świętemu Józefowi. Byłem tym, który ocalał, któremu modlitwa pozwoliła przetrwać fizyczne i psychiczne wycieńczenie.
Wspomnienia tych, którym udało się przetrwać gehennę są zatrważające. Każdy, kto miał okazję spotkać się byłymi więźniami Dachau otrzymywał świadectwo ich ogromnej wiary w moc modlitwy. - Dzień wyzwolenia? To cud. Proszę sobie wyobrazić wszystkich więźniów płaczących, krzyczących i rzucających się sobie w ramiona. I ramiona amerykańskich żołnierzy, którzy obóz wyzwolili. I to zaledwie na kilka godzin przed zaplanowanym przez Niemców zniszczeniem. Mięliśmy zginać o 21.00. 29 kwietnia 1945 roku. Amerykanie 7. armii generała Pattona, przyszli o 17.25 – mówił w 2010 roku ks. Leon Stępniak.
To najpiękniejszy moment we wspomnieniach duchownego, który o kilku latach w obozie mógłby opowiadać godzinami. Wspomnień, mimo że mrożą krew w żyłach i do oczu cisną łzy, słuchało się z zapartym tchem. Potwierdzi to każdy, kto choć raz był na dziękczynnej mszy. Każde słowo, każde wspomnienie przywoływało pytanie, jak człowiek drugiemu człowiekowi może zgotować taki los? - Nie wszyscy Niemcy byli okrutni. W mojej pamięci jest pewien SS-man, który nadzorował moją pracę w ogrodzie. Kiedyś szedłem z nim do lasu po świerkowe gałązki. Zaczęliśmy rozmawiać, a on podarował mi różaniec, który dostał od matki. Wiedział, że jestem księdzem, a w obozie nie wolno było mieć żadnych symboli wiary. Podarował mi go. Kilka paciorków i krzyżyk, które ocalały przetrzymuję do dziś. To był syn Niemca z Belgii, katolik, ubrany w mundur – zapamiętał ks. Leon ten niezwykły gest.
Jednak obok tych rzadkich gestów człowieczeństwa, więźniów w Dachau przede wszystkim spotykało okrucieństwo. Głównie dlatego, że byli Polakami, do tego duchownymi. - Zimno, epidemie tyfusu brzusznego i plamistego, gruźlica, a do tego wszy. Słabsi i chorzy więźniowie, którzy nie byli w stanie dostosować się do panującego reżimu byli dotkliwie bici. Często nie przeżywali. Nie przypuszczałem, że spotkam się tam z tak wyrafinowanym okrucieństwem i zezwierzęceniem. Z jednej strony ich brutalizm, z drugiej niesamowity porządek. Łóżka musiały być ścielone według określonego sposobu. Rzeczy osobiste, naczynia, ułożone według listy. Kto się nie dostosował, był bity, poniżany - wspominał ksiądz.
Każdy z duchownych, który był w KL Dachau, który przeżył i ci, którym nie dane było doczekać dnia wolności to oddzielna, smutna i zarazem niewiarygodna historia. - Może trudno w to uwierzyć, ale modlić się tak jak wtedy to ja już nawet teraz nie potrafię, z taką gorącą ufnością do Boga. Może dlatego, że w zderzeniu z obozową rzeczywistością jakże niezwykle przejmująco brzmiały dzwony z pobliskiego kościoła wzywającego w niedzielę wiernych na Anioł Pański. Razem z braćmi ks. Ireneuszem i ks. Marianem Szczerkowskimi rozpoczęliśmy duchowe uczestnictwo w nabożeństwach. Każdą wolną chwilę wypełniała mi modlitwa – mówił przed laty świadek tamtych wydarzeń.
Najwięcej smutku przynoszą historie o zmarłych księżach, przyjaciołach z seminarium, których okrutny los zaprowadził do Dachau, czy tych spotkanych już tam na miejscu. - Wszyscy byliśmy numerami. Wiele pamiętam do dziś. Nie byliśmy wywoływani po nazwiskach, sami nie mogliśmy się meldować nimi. Jedynie numery. One stawały się naszą osobowością, naszym drugim ja. Losy osób dzielących niedolę zapadają głęboko w pamięć pierwszym księdzem, który zmarł był Włodzimierz Laskowski z Lwówka - dziś jest błogosławionym. To było w trakcie pracy. Szedł z kamieniem na plecach. Jeden z SS-manów kazał innym księżom włożyć na plecy ks. Laskowskiego większy głaz. Ten go przygniótł. Strażnik kopał kapłana, bił go, skakał po nim. Kilka godzin później ks. Laskowski zmarł – wspominał tragiczne losy swych przyjaciół ks. Stępniak.
Jeszcze większym wstrząsem była śmierć tych, z którymi dzieliło się baraki a nawet materace. W Gusen taką osobą był ks. Leon Rygus. - Straszne warunki, mordercza praca i brak żywności były powodem chorób i zgonów. Zorganizowałem pomoc dla przyjaciela, nosiłem go do rewiru na zmiany opatrunków na ropiejącej ranie nogi. Po powrocie do Dachau ks. Rygus myślał, że wyzdrowieje. Niestety zapadł na płuca. Niemcy w ramach pseudomedycznych eksperymentów skrócili mu kilka żeber. Zmarł 4 marca 1941 roku.
Praca w obozie zabijała. Była mordercza i wyczerpująca. Na początku ks. Stępniak pracował na „plantagach”. - Uprawiano tam głównie zioła lecznicze i rośliny, których mieszanki sprzedawano jako lekarstwa. W obozie nie było zwierząt. My je zastępowaliśmy. Ziemię uprawialiśmy zaprzęgnięci do bron. Zimą wozami wywoziliśmy śnieg. Każdego dnia żegnaliśmy kilkunastu z nas.
Dzięki wstawiennictwu Bolesława Rexa, kolegi z gimnazjum, ks. Stępniak trafił do ogrodów warzywno-owocowych. To jak mówił uratowało mu życie. - Tam mogliśmy zjeść odpadki, które wyrzucano na kompost. Raz dostaliśmy nawet zezwolenie na ugotowanie zupy z głąbów od kapusty i marnych główek kapusty. Znaleźliśmy garnek na złomowisku. Palenisko zrobiliśmy z cegieł. To był rarytas. Jesienią dostawaliśmy pod dostatkiem marchwi. Czasami głodny żołądek nie wytrzymywał surowych warzyw. Byłem świadkiem jak dwóch księży po zjedzeniu surowych ogórków zmarło. Dodatkowymi katuszami było roznoszenie żywności w kotłach 50- i 100-litrowych. Wycieńczeni i wygłodzeni musieliśmy na czas dostarczyć posiłki Niemcom. Inaczej spotykała nas kara – takie zatrważające historie przytaczał w trakcie homilii w 2010 rok ks. Leon.
Nieludzkie warunki łączą na zawsze. Człowiek w obliczu wspólnej niedoli ufa bardziej. Przyjacielem ks. Leona Stępniaka był o. Marian Żelazek, kandydat do Pokojowej Nagrody Nobla. Zażyłość trwała do 2006 roku do śmierci o. Mariana, który po wojnie wyjechał do Indii, gdzie założył ośrodek dla trędowatych.
Ocalałych już nie ma. Ksiądz Leon Stępniak ostatni raz w Kaliszu był w 2010 roku i to wtedy przypomniał te niezwykłe historie. Zmarł 6 kwietnia 2013 roku. Obietnicę o ocaleniu od zapomnienia tego, co wydarzyło się w obozie realizują teraz najbliżsi duchownych dachauczyków. Od wielu lat ich losami zajmuje się bratanica księdza Leona Stępniaka, która spisała wspomnienia wuja. - My, młodsi, którzy mięliśmy kontakt z ocalałymi stajemy się kolejnym ogniwem testamentu osób uwięzionych w Dachau – wyjaśnia Anna Jagodzińska, autorka książki „Ksiądz kanonik Leon Stępniak. Więzień Dachau i Gusen 1940-1945”. - Mamy taką rodzinna historię. W czasie I wojny światowej bracia Stępniakowie, było ich pięcioro (w tym ojciec księdza Leona) brali czynny udział w działaniach na froncie. Po powrocie za ocalenie życia ufundowali Panu Bogu figurę Matki Boskiej Niepokalanej. W czasie II wojny figurę zniszczyli Niemcy. Po odzyskaniu wolności w tym samym miejscu, na rozstaju dróg z Czarnkowa do Zaniemyśla i Lubończyka dzieci Jana Stepniaka figurę odbudowały- to znak przynależności naszej rodziny Bogu i ciągłemu polecaniu się jego opiece.
29 kwietnia, na pamiątkę cudownego ocalenia księży z obozu koncentracyjnego w Dachau, obchodzony jest Dzień Męczeństwa Duchowieństwa Polskiego. Tradycyjnie w rocznicę wyzwolenia obozu w bazylice św. Józefa, w samo południe, odprawiono mszę świętą. Po niej księża ponownie powierzyli swoje życie św. Józefa. A pamiątki po księżach, którzy ocaleli można oglądać w specjalnej kaplicy w podziemiach świątyni.
Agnieszka Walczak, zdjęcia arch.
Napisz komentarz
Komentarze