Skąd wzięła się legenda, że odwiedzenie Nordkapp-u to sprawa niemal honorowa dla rowerzysty nie wiadomo. Po trosze pewnie z faktu, że Przylądek Północny jest daleko, a wjechanie na niego do łatwych nie należy. Do tego dochodzi pewien magnetyzm nazwy i mistyka miejsca. Dalej się nie da, a sam widok z klifu jest nieziemski. - Wcześniej dużo podróżowałem, głównie autostopem. W ten sposób przejechałem sporą część Europy. Jednak po jakimś czasie chciałem spróbować czegoś nowego. Wymyśliłem sobie, że wybiorę się rowerem do Salonik w Grecji. Chciałem odwiedzić moją ówczesną dziewczynę, która była na studenckiej wymianie. Zacząłem trenować. Była zima, więc korzystałem ze stacjonarnego roweru w siłowni akademika. Ten po tygodniu się zepsuł, więc na południe pojechałem ostatecznie autokarem, ale pomysł podróży rowerem miałem cały czas - jak to się określa - gdzieś z tyłu głowy – mówi Jacek Baldysz.
Kaliszanin, który ukończył psychologię i na co dzień zajmuje się badaniem psychologicznym kierowców, zaczął zastanawiać się nad potencjalnymi kierunkami podróży. Po odwiedzeniu wielu stron internetowych na temat podróżowania i turystyki rowerowej oraz przeczytaniu licznych relacji z wyjazdów wybór padł na Nordkapp. - Okazało się, że Nordkapp to idealne miejsce dla rowerzystów lubiących wyzwania. Na jednym z forów rowerowych przeczytałem nawet zdanie w stylu „Nie byłeś na Nordkappie to nic nie wiesz o podróżowaniu rowerem”. Nie do końca się z tym zgadzam, ale rozumiem już o co chodziło piszącemu – mówi. Ciekawość świata i chęć poznania własnych granic zaowocowały decyzją o samotnej podróży na sam „szczyt” Europy. Przygotowania trwały kilka miesięcy.
- Pierwsza rzecz, na której większość osób skupia swoją uwagę, słysząc o podróży rowerowej to ilość przejechanych kilometrów. Oczywiście ma to znaczenie, ale wziąć pod uwagę należy również ukształtowanie terenu. Można przejechać 2 tys. km po płaskim i 1 tys. km po górach i ten tysiąc będzie kosztować nas więcej wysiłku, niż wspomniane 2 tysiące. Wpływ na poziom trudności i tempo poruszania mają też warunki atmosferyczne, a szczególnie wiatr – mówi kaliszanin. – Słyszałem, ze droga na Nordkapp jest ciężka, ale nie myślałem, że aż tak. Szczególnie końcówka. Ostatnie 50 kilometrów. To było bardziej wspinanie się niż jazda rowerem. Pokonałem któryś tam z kolei podjazd i już myślałem, że to był ostatni, a tu pojawiał się kolejny i za nim następny, jeszcze gorszy. Ostatnie 20 kilometrów jechałem niemal 3 godziny. W dodatku zmiany poziomów są momentami dosyć znaczne. By dostać się na Nordkapp trzeba pokonać kilka tuneli. Jeden z nich ma długość niemal 7 km i biegnie 212 metrów pod poziomem morza. Na Nordkapp wjeżdżałem w nocy i dużej mgle, ale miało to swój urok – dodaje.
Sama wyprawa zaczęła się 19 czerwca w Kaliszu. Później były Niemcy; tam z Rostocku promem dostał się do Gedser w Dani. Dalej przez Kopenhagę do Helsingoru. Stamtąd promem do szwedzkiego Helsingborgu i dalej przez środek Szwecji pomiędzy dwoma największymi szwedzkimi jeziorami Wener i Wetter w kierunku wschodnim i od wysokości Gavle wybrzeżem na północ. - To nie była wyprawa na czas. Z nikim się nie ścigałem. Nie miałem w planach bicia żadnego rekordu, gdyż nie taki był cel mojego wyjazdu. Chciałem przede wszystkim przeżyć przygodę, sprawdzić siebie i zobaczyć przy tym jak najwięcej. Dlatego też podczas podróży poświęcałem sporo czasu na zwiedzanie, robienie zdjęć oraz poznawanie ludzi. Starałem się przy tym trzymać ustalonej wcześniej trasy, chociaż bywało, że trzeba było ją modyfikować np. przez objazdy – wyjaśnia kaliszanin.
Podczas podróży miał okazję być m.in. w wiosce św. Mikołaja. - Gdyby ktoś z Kalisza zawitał w tamte strony może zajrzeć do sklepu z pamiątkami mieszczącego się tuż przy St.Claus Main Post Office. W sklepie tym na ladzie znajdują się banknoty z całego świata, a od mojej wizyty można dostrzec tam również kaliski akcent. W budynku poczty św. Mikołaja widziałem wiele listów z Polski. Jeden został nawet oprawiony w ramkę i powieszony na ścianie - relacjonuje. Jacek Baldysz miał ze sobą nie tylko prowiant na wiele dni, ale również namiot, w którym nocował podczas całego wyjazdu. Czasami w miejscach bardziej, a innym razem mniej urokliwych. Był moment, że samotna podróż zamieniła się w mini-międzynarodową wyprawę. Do rowerzysty z Kalisza przyłączył się najpierw Niemiec, a po sześciu dniach Holender. Ich celem też był Nordkapp. - Było sympatycznie, ale nasze preferencje odnośnie podróżowania i aktualne potrzeby w pewnym momencie zaczęły się za bardzo różnić. Dlatego też po kilku dniach odłączyłem się i kontynuowałem jazdę samotnie. Jesteśmy jednak w kontakcie – mówi Jacek. – W drodze na Nordkapp przez jeden dzień jechałem także z rowerzystą ze Szwajcarii, który miał akurat urodziny. Na samym Nordkappie spotkałem również wielu świetnych ludzi m.in. autostopowiczów z Polski i rowerzystów, którzy dotarli do Finlandii samolotem, a później rowerami przemierzali dalszą trasę. Miałem z nimi przyjemność zjechać razem do Honningsvagu, czyli najdalej wysuniętej na północ miejscowości, tam się rozstaliśmy. Paradoksalnie- jadąc w pojedynkę mamy okazję poznać więcej osób – zauważa zdobywca Przylądka Północnego.
Jacek Baldysz miewał na trasie trudne momenty. Ten najcięższy, bo pierwszy, ale zarazem przełomowy miał miejsce niedaleko domu. Tuż za polską granicą. Zwątpienie i zmęczenie dopadło go w Niemczech. Jednak po przełamaniu tego kryzysu w każdym kolejnym starał się znaleźć pozytywny aspekt i wykorzystywać do tego, by stawać się mocniejszym. Chęć zrealizowania planu zwyciężyła. Bez wątpienia było warto. - Przed samą tabliczką z napisem Nordkapp zauważyłem na poboczu ułożone z kamieni napisy. Imię, data i miejsce skąd się przyjechało. Też taki wykonałem. Nordkapp zdobyłem w nocy i mimo, że był to okres tzw. białych nocy niewiele było widać przez gęstą mgłę. Dojazd na Nordkapp kosztował mnie tyle wysiłku, że po obfotografowaniu popularnego globusa z każdej możliwej strony, gdy emocje puściły, rozbiłem namiot i momentalnie zasnąłem – zdradza rowerzysta.
Na Przylądku Północnym Jacek Baldysz został dwa dni. Tak by nacieszyć się widokami, atmosferą i zregenerować siły przed drogą powrotną, gdyż była to właściwie połowa jego trasy. Do Polski wracał przez Finlandię, Estonię, Łotwę i Litwę. W Kaliszu pojawił się w nocy z 12 na 13 sierpnia. Przed wyjazdem zakładał, że będzie to jego jedyna tak długa wyprawa rowerowa. Jednak teraz przyznaje, że ma pomysł na kolejną. Chce na rowerze dojechać do Chin, a po drodze odwiedzić Uzbekistan gdzie znajduje się grób brata jego dziadka, który w czasie II wojny światowej został wywieziony przez Sowietów w głąb Związku Radzieckiego i tam zginął prawdopodobnie w jednym z obozów jenieckich. Nikt z rodziny nigdy nie był na grobie krewnego, dlatego też dotarcie tam rowerem i zapalenie znicza miałoby dla Jacka wymiar symboliczny. Nie wyklucza też wyjazdu w jakimś szczytnym celu, gdyby pojawiła się taka propozycja.
Agnieszka Walczak, fot. arch. pryw. Jacka Baldysza
Napisz komentarz
Komentarze