Harold Davis, znakomity amerykański fotografik, w jednej z książek przyznał, że wszystkie swoje zdjęcia poddaje cyfrowej obróbce. Podobnie czynią jego koledzy po fachu. Z prawidłowości tej można wysnuć zaskakujący wniosek – fotografia nietknięta komputerowym programem nie może być dobra. Znajdzie się zapewne wielu adwersarzy takiej opinii. Ludzkość bowiem poznała fotografię zdecydowanie wcześniej niż photoshopa, gimpa czy corela. To one pomagają ze zdjęciem zrobić praktycznie wszystko – wygładzić szumy, podrasować kolory czy dokleić nos. Drugi, chociażby na czole. Jak zatem radzili sobie fotograficy tworzący w XIX i XX wieku, którzy zostawili po sobie wiele prawdziwych arcydzieł swojej dziedziny?
W tym momencie oponenci wspomnianego wcześniej wniosku mogą tryumfować. Wszak mnóstwo zdjęć sprzed lat zachwyca nawet dzisiejsze pokolenie, a wykonane były one tradycyjnymi metodami. Znaleźli się jednak i kombinatorzy. Pod koniec dziewiętnastego stulecia pojawiła się technika zwana piktorializmem. Polegała ona na ingerencji artysty w każdą odbitkę. Za pomocą różnych technik fotograficy wprowadzali zmiany tonalne czy kontrolowali szczegółowość obrazu. Efektem artystycznym tego procesu były zdjęcia przypominające rysunek albo grafikę. Taki photoshop z początku dwudziestego stulecia. Metodę tę wykorzystywało wielu, także nad Wisłą.
Miłość do muzyki i kobiety
Jeden z polskich piktorialistów związał się z fotografią w 1914. Wykonana własnoręcznie camera obscura zapewne towarzyszyła trzynastoletniemu wówczas chłopcu w przechadzkach po jego rodzinnym mieście.
Zrobiłem sobie aparat fotograficzny, sklecony z części kupionych na pchlim targu. Znalazłem optykę Voigtlandera z migawką. Do tego dwie kasety na klisze szklane i rzecz oczywista- statyw. I tym aparatem wykonałem pierwsze zdjęcie – wspominał artysta po latach.
Ale na początku I wojny światowej w Kaliszu można było uwiecznić niewiele oprócz spalonych i zbombardowanych domów. Może dlatego po zakończeniu konfliktu zbrojnego młody Benedykt Jerzy Rotenberg zwrócił się w stronę innej gałęzi sztuki. Przez cztery lata – z przerwą na ułański epizod w wojnie polsko-bolszewickiej – w kaliskiej średniej szkole muzycznej uczył się gry na skrzypcach pod okiem Alfreda Wiłkomirskiego. To tam poznał Halinę, młodą pianistkę, w której zakochał się tak mocno, że wyjechał za nią do Warszawy, wcześniej kompletnie zawracając jej w głowie. W stolicy zarabiał na życie akompaniując do filmów niemych w kinie Palace. Młody żydowski skrzypek, syn zegarmistrza z przygranicznego Kalisza, przestał jednak grać. Kontuzja ręki oddaliła go od muzyki, ale jednocześnie przypomniała o dawnej pasji z rodzinnego Kalisza.
Ojciec polskiego fotoreportażu
Kiedy w 1928 roku Rotenberg otwierał ekskluzywne studio Foto Dorys u zbiegu Alei Jerozolimskich i ulicy Poznańskiej, był fotografem znanym tylko wśród kolegów po fachu. Nikt bowiem nie słyszał o jego międzynarodowych sukcesach. Po czterech latach kojarzono go nie tylko w środowisku artystycznym, ale i powszechnie w całym kraju. Wówczas bowiem został ojcem – ojcem polskiego fotoreportażu. Cykl zdjęć przedstawiających Kazimierz Dolny wpisał się w historię rodzimej sztuki wielkimi literami. Pełno było w nim przeciwieństw. Nadwiślańskie miasteczko Rotenberg przedstawił jako malowniczy, prowincjonalny ośrodek pełen sklepów i straganów. Ale ówczesny Kazimierz, mówiący po polsku równie często jak w jidysz, to także skupisko biedy i brzydoty. Fotograf z Alei Jerozolimskich nie pominął także tego obrazu, chociaż przeczyło to zasadom piktorializmu. Oksymoroniczny fotoreportaż Kazimierz nad Wisłą prezentowany był jeszcze przez dziesiątki lat w Polsce i na świecie. Stanowił jedno z największych osiągnięć ówczesnej sztuki, ale to nie on jako pierwszy przysporzył pochodzącemu z Kalisza artyście ogromnej sławy.
Najdroższy fotograf w kraju
Pierwszą klientką Rotenberga była Władysława Kostakówna – 21-letnia pracownica Miejskiej Kasy Oszczędnościowej w Warszawie.
Przyszła jakaś bardzo młoda, wysoka, przystojna panienka. Blondynka, bardzo typowa polska uroda, szczególnie w owych czasach. Była bardzo onieśmielona i powiedziała, że ją koleżanki z biura, które mieści się niedaleko, przysłały do mnie, żebym ją sfotografował. Był pierwszy konkurs Miss Polonia i one chciały, żeby do niego stanęła – wspominał właściciel studia Foto Dorys.
Pierwszy tytuł najpiękniejszej Polki miał być przyznany na podstawie fotografii. Rotenberg chciał więc, aby jego klientka wyglądała jak prawdziwa miss. Artyście utkwił w pamięci fakt, że dziewczyna była ubrana nieodpowiednio do przeznaczenia zdjęcia. Posłał więc żonę do sklepu, aby kupiła materiały. Artysta je udrapował i zrobił z niego prowizoryczny dekolt. Skromna urzędniczka zwyciężyła w pierwszej edycji konkursu Miss Polonia, a potem zajęła drugie miejsce w wyborach najpiękniejszej kobiety kontynentu. A że decydowano na postawie zdjęć, to wielka była tutaj zasługa fotografa. Skoro więc Rotenberg „zwyciężył” w wyborach miss, od razu stał się sławny. Do studia Foto Dorys zaczęły przychodzić czołowe postacie przedwojennej Warszawy. Kolejni ówcześni celebryci zamawiali portrety u byłego skrzypka. I wydawali na nie krocie. Benedykt Jerzy Rotenberg wychodził bowiem z założenia, że poziomu artystycznego twórców nie da się porównać. Wymierne są natomiast sumy, jakie płacili jego klienci za usługi. Był najdroższy kraju – sesja kosztowała 35 złotych. Podejście to sprawiło, że elicie wypadało robić sobie zdjęcia przy Alejach Jerozolimskich 41. Nakazywała to moda, można było się pochwalić w snobistycznym towarzystwie. Wszystko to sprawiało, że Rotenberg nie musiał martwić się o klientów. Ba – mógł wśród nich wybierać. Przed wojną jego zakład odwiedził sam Edward Rydz-Śmigły. Syn kaliskiego zegarmistrza odprawił jednak marszałka, bo… wyjeżdżał na wakacje do Zakopanego. Bombowce Luftwaffe nad Warszawą we wrześniu 1939 zachwiały jednak karierą artysty.
Po wojnie musiał zaczynać od nowa
Dla każdego polskiego Żyda, także i dla Rotenberga, wojna była bardzo wyrazistym widmem śmierci. Stracił swój zakład i w 1940 roku trafił do getta. Nie przestał jednak zajmować się fotografią. Swoje zdjęcia przynosili mu nawet Niemcy, co świadczyło o niewątpliwym szacunku dla jego warsztatu. Wiele z ujęć przedstawiało samo getto, były więc cenne dla polskiego podziemia. I tam też przekazywał je Rotenberg. Z ogrodzonego murem piekła w sercu Warszawy wyciągnęła go działaczka Armii Krajowej. Artysta nigdy jej tego nie zapomniał – do końca życia telefonował do niej dzień w dzień, by spytać o zdrowie.
Po wojnie wszystko trzeba było zaczynać od zera. To wtedy znakomity fotografik przestał ostatecznie używać nazwiska ojca i podpisywał się już tylko jako Benedykt Jerzy Dorys. W 1948 roku uruchomił studio przy Nowym Świecie. Prestiżowa lokalizacja nie mogła być przypadkowa – w końcu gwiazda fotografowała tam gwiazdy. Każda sesja była niezwykle intymnym spotkaniem Dorysa z modelem. Nikomu nie pozwolił zaburzać tej atmosfery. Z niezwykłym namaszczeniem ustawiał światło i dobierał tło. Po tym rytuale znikał za aparatem, by sprawdzić wszystkie ustawienia. Do spuszczenia migawki służyła mu gumowa gruszka, która zastygała w ręce, dopóki wyraz twarzy modela nie oddawał założonych przez fotografa emocji. Podczas całego tego rytuału – bo nie było to „zwykłe” robienie zdjęcia – Dorys rozmawiał z portretowaną osobą.
Drogę tę przeszli niemal wszyscy ówcześni polscy celebryci. Do studia przy Nowym Świecie zawitali: Julian Tuwim, Nina Andrycz, Zbigniew Herbert, Eugeniusz Bodo… Byli też znani kaliszanie – Maria Dąbrowska i oczywiście Tadeusz Kulisiewicz.
To był przyjaciel, bez cudzysłowu. To był człowiek, na którym mogłem polegać, w którego nie mogłem nie wierzyć, który pomagał, nie wiedząc o tym. Był moją drugą ręką – komplementował Dorys Kulisiewicza, który wykonał zdobione drzwi do jego atelier oraz oficjalny znak studia.
Wszystko robili razem
Po wojnie tylko dwukrotnie przyszło artyście wykonywać portrety poza swoim zakładem. I w obu przypadkach nie było to proste. Podczas uwieczniania wizerunku marszałka Konstantego Rokossowskiego, na kilka sekund przed spuszczeniem migawki, doszło do niewielkiego wybuchu. Na modelu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Edward Ochab był natomiast tak zestresowany sesją, że nie dało mu się zrobić zdjęcia. Wówczas Dorys powiedział ze stoickim spokojem:
Panie premierze, niech pan się odpręży. Niech pan ma wszystko w dupie.
Metoda ta okazała się skuteczna.
W udzielonym u schyłku życia wywiadzie podkreślał, iż jego kariera potoczyła się niejako przypadkiem, że nie lubił rozgłosu i prezentowania swoich prac. Jedyne, o co w życiu naprawdę zabiegał, to względy jego przyszłej żony. Halina Dorys, de domo Pregier, także kaliszanka, wspierała męża w całej pracy twórczej. Utalentowana pianistka też robiła zdjęcia – kiedy mąż był chory, zastępowała go w atelier. Wszystko robili razem – pracowali, wypoczywali, podróżowali… Byli ze sobą 24 godziny na dobę, ale uczucie między nimi nie wygasło nigdy. Nawet, kiedy Halina Dorys zmarła.
W tej chwili jest osiem i pół roku, kiedy odeszła. Ona codziennie ma przy swojej fotografii świeże kwiaty. Ja przez całe życie, 60 lat przeszło, kupowałem jej kwiaty. I nie widzę racji, żeby przestać je jej kupować, bo ona w dalszym ciągu we mnie żyje – mówił Benedykt Jerzy Dorys pół roku przed śmiercią.
Publikowane zdjęcia były częścią wystawy przygotowanej przez Ośrodek Kultury Plastycznej Wieża Ciśnień w Kaliszu.
Tekst: Juliusz Kowalczyk, Zdjęcie B. J. Dorysa: zbiory Biblioteki Narodowej
Napisz komentarz
Komentarze