Dziś najciekawsze zjawisko astronomiczne tego roku. Tranzyt Merkurego, którego tarcza przejdzie przed tarczą Słońca. Przy okazji spoglądania w niebo przypominamy wywiad z Mirosławem Hermaszewskim, jedynym Polakiem, który spoglądał na naszą planetę z kosmosu. Rozmowa ukazał się 9 maja 2012 roku na łamach "Nowych Faktów Kaliskich" przy okazji wizyty kosmonauty w Zespole Szkół Publicznych w Kowalewie w powiecie pleszewskim.
Agnieszka Walczak: Patrzy Pan czasami w gwiazdy?
Mirosław Hermaszewski: I czy porównuję? Zdarza się. Mam nawet teleskop, ale jeśli widziało się gwiazdy stamtąd, to stąd wydają się zupełnie inne. To nie to samo. Niestety nie wszyscy mogą porównać.
AW: To bardzo daleko, trudno sobie nawet tę odległość wyobrazić.
MH: Daleko, ale jeśli zaczyna się marzyć i bardzo czegoś chcieć, to odległość się zmniejsza. I to znacznie. Trzeba mieć w sobie marzenia i determinację.
AW: Pan jednak nie marzył o kosmosie, a jedynie o lataniu samolotami.
MH: Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Początkowo chciałem latać szybowcami i dosięgnąć chmur. Kiedy tego dokonałem to zamarzyłem, by wznieść się ponad chmury. Tego dokonałem i myślałem, że to pułap moich marzeń. O kosmosie nadal nie marzyłem.
AW: Polecieć w kosmos przez przypadek to chyba mało realne, a Pan tak o tym mówi, jakby nie wiedział, że wyląduje tam wysoko.
MH: To był przypadek. To były inne czasy. Mocarstwa ścigały się w osiągnięciach i podbojach. A zdobycie kosmosu było priorytetem. Było niewiele osób, które wiedziały o planach wysłania człowieka właśnie tam. Wszystko miało być wykorzystywane propagandowo. Dlatego też nie mówiono o nazwiskach, datach. W razie problemów można było zastąpić je innymi bez rysy na sukcesie.
AW: To jak przez przypadek dołącza się do tego wąskiego, elitarnego grona kosmonautów?
MH: Ma na to wpływ wiele czynników. To nadal nieznany świat, mimo że wiele lotów już się odbyło, a w czasie, kiedy ja się szykowałem znaków zapytania było jeszcze więcej. Potrzebna jest wiedza, orientacja, rozumienie przestrzeni, a to mają piloci. Ci w większości to właśnie piloci bojowi i to oblatywacze zostawali kosmonautami. Do tego dochodzi umiejętność pracy w stresujących sytuacjach i deficycie czasowym, które doskonale mają opanowane piloci. Potrzebne było doskonałe zdrowie. Umiejętność podejmowania szybkich decyzji. Nie bez znaczenia był wiek. W kosmos nie lecą 20-latkowie. Tam wysyła się osoby, które już coś przeżyły, które tu na Ziemi pozostawiają rodzinę i zanim zaczną ekscytować się nowym, nieznanym, odległym światem i podejmować decyzje impulsywne, najpierw pomyślą o tym, co jest do stracenia.
AW: I nadszedł 27 czerwca 1978 roku. Pierwszy Polak podbija przestrzeń kosmiczną.
MH: To wszystko było trochę nierzeczywiste. Wielomiesięczne przygotowania, stres, pytania, czy warto ryzykować. A z drugiej strony świadomość, że jest się wybrańcem. Wszystko było bardzo męczące. Noc przed startem spaliśmy jak zabici. Rano ostatnie badania, śniadanie, które pamiętam do dziś. Dostaliśmy twarożek ze szczypiorkiem, miód, gotowany ryż na słodko i... lewatywę. Tradycją było pokazywanie filmu „Białe słońce pustyni” o rewolucji w azjatyckiej części ZSRR. Później zapakowano nas w autobus i wieźli do oddalonej o 40 km wyrzutni.
AW: Wszystko zmieniało się szybko jak w kalejdoskopie. Jakby było nierzeczywiste. Kiedy do Pana dotarło, że Pan leci ?
MH: Częściowo po przebudzeniu w dniu lotu, ale tak naprawdę to chyba w momencie, kiedy stanąłem przed rakietą w skafandrze, specjalnej bieliźnie, opleciony czujnikami, elektrodami. Spojrzałem na rakietę Sojuz 30. Ogromna konstrukcja. 9 metrów średnicy, 50 metrów wysokości. I znowu zacząłem się zastanawiać, czy warto ryzykować życie dla marzeń. Miałem już żonę i syna.
AW: Nie uciekł Pan. Wszedł na pokład i stał się legendą.
MH: Dopiero po powrocie życie się zmieniło. Nie uciekłem. Wsiadłem na pokład. Sojuz 30 ruszył. Niesamowite wrażenie, jakbyśmy spadali. Po 2 minutach poczuliśmy gwałtowny wstrząs, to odłączył się pierwszy stopień rakiety. Po kolejnej minucie odrzuciliśmy osłonę balistyczną, a do środka zaczęły wdzierać się promienie słońca. To niesamowite. Nie mogłem zobaczyć Ziemi, mimo że bardzo chciałem. Wszystko działo się szybko. Rakieta pochyla się do horyzontu, nabiera pierwszej kosmicznej prędkości. Nogi mamy w górze, głowę w dole, a za iluminatorem czerń kosmosu. Słychać odpalane pironabole i słowa Klimuka: jesteśmy na orbicie.
AW: A tam Ziemia widziana z daleka. Jak wygląda?
MH: Jak miliony gwiazd podziwiane z dołu. To było pierwsze wrażenie. Znaleźliśmy się na orbicie , zacząłem podziwiać. Lokalizować gwiazdozbiory. I nagłe zdziwienie. Nie poznaję żadnego. Zaczynam się zastanawiać, analizować i dociera do mnie, że wiedzę Japonię. Kolejny szok to odczuwalne zmiany w organizmie. Tak jakby wisiało się na trzepaku głową w dół, która pęcznieje. Nieznany świat, nieznane reakcje. Euforia, strach. Wszystko się miesza, ale jest fantastycznie.
AW: 8 dni i 126 wschodów słońca. To już brzmi niesamowicie, ale co takie naprawdę jest w kosmosie, że wydaje się miliardy dolarów, by wysłać tam kolejne załogi, statki, zlokalizować stacje kosmiczne?
MH: Bycie tam daje zupełnie inną perspektywę. Są te zachody słońca, ale jest też czas, by pomyśleć o życiu, świecie. Ogromna Ziemia okazuje się taka niewielka. Wystarczy 90 minut, by ją okrążyć. Jest tyle barw, nowych, niezwykłych. Zaczynają rodzić się pytania, kim się jest w tej niekończącej się przestrzeni z całym swoim życiem, marzeniami, planami, osiągnięciami. Zaczynasz się zastanawiać, kto stworzył tę przestrzeń, którą trudno objąć umysłem. Kto tym kieruje, kto kieruje nami?
AW: To przemyślenia teologiczne?
MH: Wie Pani, że wielu kosmonautów powróciło z wypraw jako osoby głęboko wierzące? Przyznam się, że mnie Bóg tam towarzyszył cały czas. Największe problemy miał mój kolega z Arabii Saudyjskiej, który przy modlitwie, tam na górze, miał problem z określeniem położenia względem Mekki.
AW: Oprócz duchowych przemyśleń były też z Panem jakieś rzeczy osobiste: zdjęcia najbliższych, ulubiona książka?
MH: Zdjęcia obowiązkowo. Żeby nie tęsknić tak bardzo. Zabrałem też broszę żony, którą do dziś trzymam w pamiątkowej gablocie w domu. Miałem ze sobą egzemplarz „Pana Tadeusza”, który podarowałem papieżowi Janowi Pawłowi II. Zabrałem pocztówkę dźwiękową z Mazurkiem Dąbrowskiego, którą oddałem Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie. Miałem osiem odznak pilota, które po powrocie podarowałem różnym osobom m.in. bratu i mojemu towarzyszowi podróży Piotrowi Klimukowi. Kilka rzeczy też przywiozłem, m.in. ziemię z miejsca startu i lądowania. Nadal mam kolbę kukurydzy z pola, na którym wylądowaliśmy i bukiecik róż, który dala mi na powitanie moja wtedy trzyletnia córka.
AW: To wróćmy na Ziemię. Było lądowanie i wielki sukces. Był Pan gwiazdą?
MH: Byłem na znaczkach pocztowych, monetach. Brałem udział w setkach spotkań. Każdy chciał mieć ze mną zdjęcie, porozmawiać, uścisnąć dłoń, zapytać, jak tam jest, czy jest tam życie. Mnie to peszyło, chyba na to nie byłem przygotowany, ale miałem poczucie wdzięczności za szanse lecenia w kosmos. Czułem się zobowiązany. Jednak czułem się jak marionetka. Starczyło mi sił na kilka miesięcy i się zbuntowałem. Chciałem wrócić do latania, a nie opowiadania o tym, jak jest w górze.
AW: Chciałby Pan polecieć jeszcze raz?
MN: Oczywiście. Nawet w latach 80-tych coś na ten temat przebąkiwano, ale nie doszło to do skutku. Teraz gdyby była szansa to oczywiście, że bym poleciał, ale wiem, że trzeba wysyłać tam młodych. Niech też mają okazję przeżyć tę niesamowitą przygodę.
AW: Wyścig nadal trwa. Kosmos człowiek zdobył, ale wyobraźnię rozpala Mars. Nadal odległy?
MH: Mars jest czyś niezmiernie fascynującym. Znamy literaturę bardzo bogatą na ten temat. Pamięta Pani zapewne „Wojnę światów”, kiedy to domniemana inwazja Marsjan zaczęła siać spustoszenie w Ameryce, wielka panika. Ludzka wyobraźnia działa tak intensywnie, że tam muszą Oni być. Do tej pory nie dopuszczamy myśli, że jesteśmy sami w naszym układzie słonecznym. Mars to wielka ambicja ludzkości. Księżyc mamy już zdeptany, to bardzo blisko, to nasz satelita. Merkury, Wenus nie, ale Mars to taki punkt na niebie, który rozpala wyobraźnię. Pamiętam, kiedy poleciał Gagarin w ’61, a w ’69 człowiek stanął na Księżycu. Przyspieszenie było ogromne. Wtedy pojawiały się prognozy, że być może jeszcze przed końcem XX wieku ludzie polecą na Marsa. Terminy zaczęto odsuwać. Realny stał się 2012. Techniczne możliwości mamy. Brakuje decyzji, jak to się mówi politycznej, czyli pieniędzy. Amerykanie mieli ambitny plan do zrealizowania, ale prezydent obciął wydatki. Ja przewiduję jedną rzecz: ci, na których liczymy często nie spełniają oczekiwań i być może ktoś wystrzeli taki numer, że się nawet nie spodziewamy. Prędzej czy później na Marsie być musimy.
AW: Myśli Pan o nowych, wschodnich potęgach?
MH: Oj, tych myśli Pani nie zdradzę. Technicznie jest to rozwiązane. Rosjanie bardzo poważnie nad tym pracują, Chińczycy przyglądają się z wielkim apetytem, Hindusi, Europejska Agencja Kosmiczna także. Każdy ma jakieś plany. To nie chodzi o to, by człowiek postawił nogę na Księżycy i powiedział: "myśmy tu byli", bo celem działalności człowieka w kosmosie nie jest Księżyc, nie jest Mars czy inne planety, ale rozwój ludzkości. Na tej piramidzie, na której szczycie stoi człowiek i kosmonauta, na którego pracuje tysiące osób. Przy okazji odkrywa się nowe technologie, nowe leki, nowe materiały.
AW: A co robi legenda w chwilach wolnych?
MH: Czasami spotyka się z uczniami, studentami, ale nie wszystkimi. Czekam na maile. Jeśli mnie zaciekawią to przyjeżdżam. Mieszkam pod Warszawą, w lesie. Dokarmiam zwierzęta. A tych mieszka wiele wokół mojego domu. Czasami odwiedzam Piotra Klimuka. I wspominamy.
Dziękuję za rozmowę
Na zdjęciu. Mirosław Hermaszewski z autorką wywiadu.
Zdjęcia: ZSP w Kowalewie, internet
Napisz komentarz
Komentarze