- Przyjemnie tu przyjść - stwierdza Jan Woźniak, opiekun kurnika. - Nie przykrzy się, bo jest zajęcie, a tak to siedziałem w pokoju. Teraz tutaj się krzątamy. A jak nas nie ma to wołają, śpiewają.
Koncert zaczynają wcześnie rano. Głośnym pianiem dają znać swoim opiekunom – a jest ich dwóch – że czas zacząć pracę. Panowie rytm dnia dostosowali do rytmu życia swoich upierzonych podopiecznych. - Radość jest z tej pracy. Ja jestem w tym wychowany - zdradza Jan Kuras, opiekun kurnika. - Pracy nie ma dużo, to jest tylko czterdzieści kur. Trzeba pilnować, żeby woda była w poidłach, oczywiście pasza i czysta ściółka. Trzeba ją wymieniać, żeby miały sucho. I to wszystko. Teraz jeszcze trzeba dbać o światło. Dzień jest krótki, więc ja między czwartą a piatą rano im światło świecę. Żeby już sobie jadły, bo czwarta po południu one już wchodzą na grzędy i się ciemno robi.
I chociaż przy czterdziestu kurach pracy, jak przyznają sami opiekunowie, dużo nie ma, to żeby utrzymać porządek w kurniku trzeba zjawić się kilka razy dziennie. Kiedy nie ma panów dbających o odpowiednią ilość jedzenia i czystość, menażerii pilnuje jedyny w tym towarzystwie kogut. - On pilnuje kur, zaraz goni, wskakuje na plecy. Czterdzieści jest kur. Ma zajęcie - zdradza sekrety stada Jan Woźniak. - Pilnuje ich. Jest sam, więc nazwaliśmy go Stefanem, a kury to drapichy. Wszystkie tak nazywamy, bo drapią, drapią.
Trochę w kurniku, trochę w zagrodzie. W zależności od pogody i kurzych potrzeb. Mieszkające w Domu św. Brata Alberta żyją zgodnie z własnym zegarem biologicznym. W zamian odwdzięczają się świeżymi jajami. - Cały dzień niosą, po trochu, ponad trzydzieści jest dziennie. Bardzo dobrze się niosą - chwali się Jan Kuras. - Mają dobrą opiekę, więc się niosą. Jakby nie miały to byłaby może połowa jaj.
Wszystkie trafiają do kuchni Domu św. Brata Alberta. I oczywiście na talerze jego mieszkańców. - Mamy swoje jajka, których używamy do mięs, do ciast, do wszystkiego - potwierdza Krzysztof Staszak, kucharz. - Każdego dnia mamy dwa mendle. Chłopaki jedzą z apetytem. Ostatnio robiłem jajecznicę z prawie dwustu jaj. A nasze są eko, bo nasze kury nie jedzą świństw i są szczęśliwe.
A skąd w ogóle pomysł stworzenia kurnika? Hodowlę kur zaproponowała żona prezesa Stowarzyszenia św. Brata Alberta, która racjonalnie podeszła do wykorzystywania czasu i umiejętności samych mieszkańców, ale też kuchennych resztek. - Panowie mają sporo czasu, a wielu z nich też odpowiednią wiedzę, którą staramy się tu wykorzystywać przy różnych pracach - wyjaśnia Dorota Leszczyńska-Kołeczko. - Druga sprawa to jedzenie, które zostaje. Szczególnie warzywa, które się szybko psują. Teraz prawie nic się nie marnuje, bo trafa do kur. Te dają jaja, więc nie trzeba ich kupować. A panowie mogą się wykazać.
Pomysł się spodobał, więc mieszkańcy zakasali rękawy i sami zbudowali kurnik oraz zagrodę. - Początkowo zastanawiałem się, z czego zrobimy kurnik, ale panowie mówią: szefie, mamy stare meble. My je porozkręcamy i z nich go zbudujemy. I tak jak powiedzieli tak zrobili - chwali pomysłowość, a przede wszystkim umiejętność wykorzystania wszytkiego, co jest w placówce Paweł Kołeczko, prezes stowarzyszenia im. św. Brata Alberta. - Następny etap to zakup kur. Chłopacy mówią: skoro stać nas na papierosy to musi nas być stać na zakup kur. Zrobili zrzutkę. Zamówiliśmy ptaki. Pan przywiózł czterdzieści kur plus jednego koguta.
Opiekunem kurnika został Jan Kuras, który wychował się w gospodarstwie, a w Domu św. Brata Alberta zajmuje się także ogrodem i sadem. Jego pomocnikiem został Jan Woźniak i jak widać panowie mają rękę do zwierząt. Dlatego myślą o kolejnych podopiecznych, którzy mogliby zamieszkać razem z nimi.
AW, zdjęcia autor
Napisz komentarz
Komentarze