Mimo kilku przedsięwzięć, które wyszły poza mury samego teatru, Kaliskie Spotkania Teatralne od kilku lat mają zdecydowanie hermetyczny charakter. Być może to, co wydarzyło się za dyrekcji Igora Michalskiego, czyli przede wszystkim drogie bilety na jedną z edycji, sprawiło, że mieszkańcy w mniejszy sposób przeżywają i identyfikują się z tym wpisanym w miejską historię festiwalem. Druga rzecz to brak teatru na ulicach. Nawet z okazji jubileuszu, który był kilka lat temu, były wydarzenia, które raczej interesowały zamknięte grono specjalistów, a nie widza, który lubi teatr, ale nie pretenduje do miana fachowca. Jednak miało być o tegorocznej edycji. Wystawa na deptaku - jak najbardziej, sadzenie roślin – też. Być może tego powinno być więcej, w różnych miejscach? Być może atakując przechodniów w każdym zakątku miasta, kaliszanie przypomną sobie o święcie teatru, jakim przez dziesięciolecia były Kaliskie Spotkania Teatralne. Język migowy na scenie i otwarcie teatru osobom głuchoniemym także zasługuje na uznanie. Podobnie jak pomysł jury społecznego, które buduje swoją historię, ale już chyba zakorzeniło się w KST. I zainspirowało, by powrócić do nagrody dziennikarzy, która przed laty była przyznawana. Być może się uda. Od wielu osób można było usłyszeć, że Festiwal odzyskał oddech i lekkość okołoscenicznych działań. Zasługa odchodzącej dyrektor i jej zespołu. I wyzwanie dla nowego dyrektora, który pojawi się w Grodzie nad Prosną w nowym sezonie. Miejmy nadzieję, że podąży tą ścieżką. I nie wróci… zabetonowanie.
Inna sprawa to repertuar. Magdalenie Grudzińskiej zarzucano upodobanie do dziwnych przedsięwzięć. Niezrozumiałych dla szerokiego grona odbiorców. I przez to utratę widza. Bez wątpienia coś w tym jest, a przy jedynej takiej placówce w mieście progresywne i eksperymentalne podejście do inscenizacji bywa ryzykowne i kontrowersyjne. Jednak repertuar, który został wybrany na tegoroczny Festiwal Sztuki Aktorskiej pozytywnie zaskakiwał. Oczywiście wszystko zależy od upodobań, gustów i pewnie stanu ducha, doświadczeń i poglądów oglądającego, jednak zdecydowanie był to tydzień oferujący wachlarz emocji. I wywołujący spore dyskusje. Osią większości spektakli była kobieta – kobieta matka, kobieta kochanka, kobieta spełniająca swe marzenia lub oddająca je w imię ustalonych dla niej społecznych funkcji i oczekiwań innych. Kobieta odważna, ale też kobieta zagubiona, spełniona i szukająca, buntowniczka. Bohaterki były jak lustro dla oglądających. Osobiście największe wrażenie wywarły na mnie spektakle „Krzywicka. Krew” i docenione przez jury „Żony stanu, dziwki rewolucji, a może i uczone białogłowy”. Na szczęście teatr, jaki dostaliśmy w tym roku, odszedł od wszechpanujących przez kilka ostatnich sezonów nieuzasadnionych krzyków, które często sprawiały wrażenie „zapchajdziury” wypełniającej brak pomysłu twórców na to, co aktor teraz powinien zrobić. Nie wiemy, więc niech krzyczy. Nie było nadmiernego rzucania wulgaryzmami i golizny przy każdej możliwej okazji, które były chyba tym samym, co wydzieranie się artystów. I być może pokazaniem, jacy twórcy są cool i nowocześni? Każdy z tych zabiegów na scenie ma swoje miejsce, ale w nadmiarze wszystko może się znudzić. Dlatego należą się podziękowania za zaoszczędzenie nam już mało oryginalnych wywoływaczy emocji. Okazuje się, że i bez nich można zrobić opowieść, która zostawi ślad w widzu. Pojawiła się za to nowa tendencja. Widz śledzi spektakl, jest akcja, jest fabuła, mówiąc najprościej… I nagle – w tym roku prawie zawsze – okazuje się, że jest świadkiem przygotowań do spektaklu, prób, rozmyślań twórców. Siedząc na widowni pewnie każdy się zastanawiał, co jest za scenografią, jak wygląda praca nad rolą, ile emocji wkłada się w stworzenie postaci i ich zagranie, ile czasu potrzeba na stworzenie sztuki? W tym roku otrzymał odpowiedzi na większość z tych pytań. Szczególnie w warstwie duchowej. W fizycznej może zastanawiać, skąd pomysł na to, by wystawiać sztuki w hali OSRiR przy Łódzkiej. Szczególnie tak długie jak „Wszystko o mojej matce”. 130 minut na niewygodnych, trzeszczących, plastikowych siedziskach to mało komfortowy sposób przeżywania bardzo osobistego przekazu, jaki zaserwowali nam aktorzy z Krakowa.
Ostatnia refleksja, dotycząca już tylko dziennikarzy, to obsługa medialna przez zewnętrzną firmę. Pytanie po co to było? Panie nie potrafiły odpowiedzieć na większość zadawanych przez nas pytań. Pewnie dlatego po pierwszych nieudanych próbach radziliśmy sobie sami, opierając się na doświadczeniu. W dniu inauguracji okazało się, że biuro prasowe to stolik ustawiony w kącie obok kasy z napisem "media" – czekające na dziennikarzy panie kojarzyły się raczej z punktem pomiaru ciśnienia na osiedlowym festynie niż z biurem. I na czym polegała ich obsługa? Na odhaczeniu na liście obecności, bo po bilety i tak – jak przez lata – musieliśmy udać do kasy. A tam dobrze poinformowana i potrafiąca odpowiedzieć na wszystkie nasze pytania pani Ewa. Brak wyznaczonego rzędu dla mediów - co jest standardem a nie fanaberią i porozrzucanie nas po całej widowni też prowokuje pytanie, czy oddzielna obsługa była nam potrzebna? Tym bardziej taka, która zapomina, że dziennikarze "się kręcą" - choćby po to by zrobić zdjęcia. Siedząc obok siebie, nie przeszkadzamy tym, którzy chcą spokojnie oglądać spektakl. W tym roku byliśmy do tego zmuszeni. Chyba wszystkich też zdziwił brak akredytacji dla wszystkich kaliskich redakcji. Przypadek, czy może embargo na niektóre osoby? Jeśli tak to duży minus dla organizatorów. Tym bardziej, że były puste miejsca więc ci, którym akredytacji nie dano z pewnością by się zmieścili. To Festiwal kaliski a każdy tytuł ma swoich czytelników, aktualnych widzów i bywalców teatru, ale być może też przyszłych. Takich, którzy dzięki relacjom zapragną w przyszłości stać się częścią tego wydarzenia, jedynego oceniającego sztukę aktorską?
I jeszcze jednak refleksja: ani na rozpoczęciu, ani na zakończeniu Festiwalu nie było nikogo z przedstawicieli władz miasta. To jakaś nowa praktyka. Szkoda, że Ratusza nie stać na to, by na tak ważną dla miasta imprezę nie wysłać choćby naczelnika wydziału kultury. Trudno było spodziewać się wiceprezydenta Artura Kiejewskiego, który odpowiedzialny jest w mieście właśnie kulturę. Znany ze swego mało wysublimowanego gustu muzycznego mógł obawiać się konfrontacji z językiem teatru, ale Grażyna Dziedziak, która od kilku miesięcy kieruje Wydziałem Kultury a przez lata organizowała Festiwal Muzyki Dawnej, powinna znaleźć czas na wizytę w gościnnych od lat dla "Scholii Cantorum" progach. Wszak koncert finałowy odbywa się właśnie na scenie Bogusławskiego. Najwidoczniej tutaj kultura rozmija się nie tylko z ciekawością, co twórcy teatru mają do powiedzenia, ale nawet z dobrym wychowaniem wynikającym z pełnionych funkcji.
Agnieszka Walczak, zdjęcia: autor
Napisz komentarz
Komentarze